SANATORIUM DOROTY GELLNER - OPERETKA Z TĘŻNIĄ W TLE

      Kiedyś w naszym języku funkcjonowało poetyckie określenie "jechać do wód". Do wód jeździło się nie byle jakich, tylko leczniczych. Zresztą wód u celu mogło nie być wcale, a jedynie klimat, bo "jechać do wód" po jakimś czasie zaczęło znaczyć po prostu wyjazd do uzdrowiska. W uzdrowisku można było ugrzęznąć na lata, jak się to przytrafiło niejakiemu Hansowi Castorpowi. Niebezpieczeństwo polegało na tym, że "u wód" zakładano sanatoria, które poza leczeniem i odpoczynkiem oferowały rozmaite inne terapie. Na przykład terapię wykwintem, kulturą oraz flirtem. Wytwarzało się też oczywiście braterstwo/siostrzeństwo w dolegliwościach.
     Dojrzałym owocem kultury uzdrowiskowej, że tak powiem, jest książeczka-żart Sanatorium Doroty Gellner i Adama Pękalskiego. Zbiór siedemnastu krótkich historii opisuje jeden turnus od A do Z, to jest od wieczorka zapoznawczego do wieczorka pożegnalnego. Ujęła mnie - bez ogródek napiszę. Choć nie do moich wspomnień się odwołuje.

      
     Forma słowna jest charakterystyczna. Poetka Dorota Gellner specjalizuje się w prozie rymowanej, raz na jakiś czas robiąc podobny zbiór historyjek (podobny, tj. mający jakiś temat przewodni czy bohatera). Jej proza rymowana jest silnie rytmiczna i czytający szybko ten rytm odnajdzie. Jest to epicki ośmiozgłoskowiec, związany z naszym językiem od początków rodzimego piśmiennictwa. 
     Co dla nas ważniejsze - żwawy rytm ośmiu sylab zrósł się z literaturą dziecięcą. Skoczny wiersz uniósł niejedną opowieść - to melodia Pchły Szachrajki, Panny Kreseczki czy Koziołka Matołka. Wiersz taktowany w ten sposób jest dość banalny, więc od umiejętności autora zależy, czy historia potoczy się po szynach ospale i zacznie turkotać monotonnie, podskakując tylko tam, gdzie pojawia się rym. Bo przecież gnając od rymu do rymu tracimy i składnię, i sens*. Przyznam, że Poetce zdarza się rymować tak, jak nie lubię, czyli zestawiając ze sobą homonimy i ciągnąć na jednej nucie, czyli na tym samym rymie, kilka zdań pod rząd. Ale...

     
     Ale na szczęście sens wybija się ponad monotonię rymu, również składnia i zdaniowe całostki dają się w głośnym czytaniu wyczuć. Bo to są historyjki idealne do głośnego czytania. Operetkowo dramatyczne, pełne wdzięku, choć miejscami lekutko prostackie, podają rzeczywistość kuracjuszy przerysowaną i bajerancko podkręconą emocjami. Celebracja zabiegów wokół ciała plus rytuały towarzyskie - tak się bawią państwo w pewnym wieku. 
     Można by narzekać, że nie dość dziecięco, i lekko stereotypowo w tym sanatorium, gdyby nie fakt, że humor pysznie łobuzerski, frywolny jak u Brzechwy. No bo wyobraźcie sobie zaloty pana Jana, sanatoryjnego Maxi Kaza z gładką nawijką i strzykającym kolanem, któremu podczas romantycznego przyklęku wysiada rzeczone kolano. Zobaczcie kozakującego pana Stasia, który podczas gimnastyki staje na głowie i nie wie, jak wrócić do poprzedniego stanu. Jest majestatyczna pani Nina, która pochowała czterech mężów, jest leniwa i niezbyt schludna pani Tosia, myjąca tylko masowane nogi. Galeria sanatoryjnych typów powołanych dla przyjemności snucia humorystycznych i lekko nostalgicznych kawałków, no i żeby móc użyć tych wszystkich fajnych uzdrowiskowych słów, w żadnym innym celu na szczęście. Do tego pewien kot, szczur i rekin w charakterze stałych kuracjuszy. 
    Bo gdy skończymy wirować na dancingu i brać inhalacje ze stołówkowych aromatów, zorientujemy się, że przecież jesteśmy w sanatorium. Że w końcu przyjechaliśmy się leczyć. Możemy zatem wziąć kąpiel borowinową, pójść do tężni, napić się mineralnej z kubeczka, dać się wymasować, poćwiczyć, zażyć ruchu podczas spaceru.
     Na deser strona wizualna książki. Coraz bardziej lubię Adama Pękalskiego, rysownika o temperamencie karykaturzysty. Daje czadu kolorem, tu i tam rzuca znaczący szczegół, wyolbrzymia. Lubię jego postaci, bo zawsze są charakterystyczne. Pisałam wcześniej o nostalgii i Pękalski nieźle tę nostalgię wygrywa. Mamy tu sanatorium rodem z PRL, ale takiego PRL-u, do którego docierało tchnienie wielkiego świata. Dotarły inspiracje wnętrzarskie, owocując meblowym dyzajnem - warto zerknąć na wnętrza i mebelki wyrysowane przez Pękalskiego. Jest kulturalnie: Jean-Paul Belmondo zerka z okładki filmowego magazynu, na podłodze porzucone leżą "Mdłości" Sartre'a.  Dyskretnie ten wielki świat oddaje moda: dziewczęcość w stylu Audrey Hepburn czy nowofalowej Jean Seberg u niemłodej pani Kasi. Oglądanie tych pań i panów w sile wieku dostarczy różnej przyjemności odbiorcom w różnym wieku. Ciekawam tylko, czy wizualne sygnały odczytają bardzo młodzi rodzice... 
     Podsumowanie: bukiet ciekawych doznań tekstowo-wizualnych, garść skojarzeń i przypomnień, no i jeden siedmiolatek mówiący "czytaj dalej". Zaś to ostatnie to najlepsza jest recenzja.










* kiedyś borykał się z tym Juliusz S.:

Ktoby pomyślał, że mnie rymy wiozą,
Że sobie konno usiadłem na pierwszym,
A za mną drugi jedzie krok za krokiem:
Rym z parasolem, z płaszczem i z tłomokiem.



autor: Dorota Gellner
tytuł: Sanatorium
ilustracje: Adam Pękalski 
wydawnictwo: Bajka
rok wydania: 2015  
wiek: +5

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Grzechy dzieciństwa - "Opowieść o Cebulku" Gianni Rodari

RYŚ MIASTA Katarzyny Wasilkowskiej / DROBIAZGI TAKIE JAK TE Clare Keegan

Juliusz, Joanna, Zygmunt, czyli jak mszczą się poeci