SANATORIUM DOROTY GELLNER - OPERETKA Z TĘŻNIĄ W TLE
Kiedyś w naszym języku funkcjonowało poetyckie określenie "jechać do wód". Do wód jeździło się nie byle jakich, tylko leczniczych. Zresztą wód u celu mogło nie być wcale, a jedynie klimat, bo "jechać do wód" po jakimś czasie zaczęło znaczyć po prostu wyjazd do uzdrowiska. W uzdrowisku można było ugrzęznąć na lata, jak się to przytrafiło niejakiemu Hansowi Castorpowi. Niebezpieczeństwo polegało na tym, że "u wód" zakładano sanatoria, które poza leczeniem i odpoczynkiem oferowały rozmaite inne terapie. Na przykład terapię wykwintem, kulturą oraz flirtem. Wytwarzało się też oczywiście braterstwo/siostrzeństwo w dolegliwościach. Dojrzałym owocem kultury uzdrowiskowej, że tak powiem, jest książeczka-żart Sanatorium Doroty Gellner i Adama Pękalskiego. Zbiór siedemnastu krótkich historii opisuje jeden turnus od A do Z, to jest od wieczorka zapoznawczego do wieczorka pożegnalnego. Ujęła mnie - bez ogródek napiszę. Choć nie do moich wspomnień się odwo