GDZIE JEST LODZIARZ Zuzanna Fruba
O lody, lody dzieciństwa! Bambino z patyka, rodzinne kasaty od lodziarza (w komplecie z oranżadą z tytki), włoskie lody kupowane w niedzielę przed mszą (na spółę z kuzynem, z przeliczaniem na ile porcji starczy, z poprawką, ze ręce tylko dwie i z odjęciem monety na ofiarę) lub po mszy, kiedy do okienka ustawiała się długa kolejka. Akurat teraz furorę robią lodziarnie tradycyjne, zwane też jak dawniej. Ten językowy wytrych reklamowy odkluczyć ma czas dzieciństwa, a może też i PRL, wpuścić nas do czasów, w których lody były niebiańskie. Z tym, że dawniej u lodziarza były trzy smaki (biały, brązowy i różowy), rabarbar, porto i beza nie konweniowały z lodami, o maskarpone nie słyszał zupełnie nikt, za to zimne przysmaki powstawały ze śmietany, żółtek, cukru, bo z czegóż by innego. Robi się ciepło - połowa maja. Tata w piwnicy znów myje kajak, a mama, wietrząc kocyk plażowy, wybija molom pikniki z głowy. I niby wszys...