Ul. Josifa Brodskiego
Mija czas bzów zazdrosnobiałych. Zanim wstawię prawdziwy post recenzencki, będzie wiersz. Bo był właśnie w moim nudnym wielkopolskim mieście taki festiwal, nazywa się Poznań Poetów. Była na nim Iwona Chmielewska, która poza wszystkimi ciekawymi rzeczami powiedziała, że jest mniej mądra niż tworzone przez nią książki, a to wyznanie zrobiło mi dzień, bo tak sobie wyobrażam, że ten dobry twórca mniej wie na trzeźwo i na jawie, a zwłaszcza na spotkaniach, niż się w książkach ujawnia. Książka, zwłaszcza poetycka na szczęście nie wyczerpuje się w gadaniu o niej. Ale wiersz dlatego, że w ramach festiwalu odbywa się konkurs na wiersz miłosny. Punktem wyjścia były, jak widać strofy Brodskiego. Wiersz znam od czasów płyty Czyżykiewicza. Ktoś mi kiedyś powiedział, że Brodski jest przegadany. Że poezja powinna być jak czarna esencja herbaciana, którą się samemu rozcieńcza. I jako przykład podał mi tekst, mniejsza o to jaki, którego nie potrafiłam rozpakować. Nic mi po gen