Ul. Josifa Brodskiego

     Mija czas bzów zazdrosnobiałych.
     Zanim wstawię prawdziwy post recenzencki, będzie wiersz. Bo był właśnie w moim nudnym wielkopolskim mieście taki festiwal, nazywa się Poznań Poetów. Była na nim Iwona Chmielewska, która poza wszystkimi ciekawymi rzeczami powiedziała, że jest mniej mądra niż tworzone przez nią książki, a to wyznanie zrobiło mi dzień, bo tak sobie wyobrażam, że ten dobry twórca mniej wie na trzeźwo i na jawie, a zwłaszcza na spotkaniach, niż się w książkach ujawnia. Książka, zwłaszcza poetycka na szczęście nie wyczerpuje się w gadaniu o niej. 
     Ale wiersz dlatego, że w ramach festiwalu odbywa się konkurs na wiersz miłosny. Punktem wyjścia były, jak widać strofy Brodskiego. Wiersz znam od czasów płyty Czyżykiewicza.
     Ktoś mi kiedyś powiedział, że Brodski jest przegadany. Że poezja powinna być jak czarna esencja herbaciana, którą się samemu rozcieńcza. I jako przykład podał mi tekst, mniejsza o to jaki, którego nie potrafiłam rozpakować. Nic mi po geniuszu, który nie do mnie mówi, zatem wklejam, całkiem dla dorosłych, dzieci nie czytajcie i nie zastanawiajcie się, czy "to już te egzaminy".
Zaś bzy zazdrosnobiałe kwitły sobie w tym roku niepotrzebnie, i tak nie były wąchane.
    

Josif Brodski
DEBIUT

Gdy już po wszystkich była egzaminach,
wspomniała mu, że mógłby wpaść wieczorem.
Była sobota i ciasno tkwił korek
w szyjce butelki czerwonego wina.

Deszcz padał, kiedy wstał niedzielny ranek
i gość na palcach przez skrzypiący parkiet
przepłynąwszy, cicho ściągnął marynarkę
z gwoździa wbitego chybotliwie w ścianę.

Wzięła ze stołu szklankę i przełknęła
resztkę herbaty wystygłą i burą.
Mieszkanie spało, świtała niedziela,
leżała w wannie czując całą skórą
dno obłuszczone. Wcześnie jeszcze było,
pachnąca mydłem pustka nieodparta
pełzła w nią poprzez jeszcze jeden wyłom,
co się otwierał na poznanie świata.

Palce, którymi przymykał drzwi sieni
były - aż wzdrygnął się - czymś zabrudzone.
Kiedy dłoń chował w kieszeń, parę monet -
reszta za wino - brzęknęła w kieszeni.
Aleja pusta była, chodnik przemókł
od wody z rynien dzwoniących o ścianę.
Przypomniał sobie gwóźdź i tynk spękany
i z opuchniętych warg, nie wiedzieć czemu,
wyrwał się brzydki wyraz. Patrząc w pusty
świt poczerwieniał postępkiem głupawym
własnych ust. Tak się sam zdziwił, że wrósłby
w grunt, gdyby właśnie tramwaj się nie zjawił.

Później w pokoju swym składał wzdłuż kantów
spodnie, nie patrząc na trącący potem

klucz pasujący do tak wielu zamków,
a tak wstrząśnięty swym pierwszym obrotem.


A! Przy okazji. Jeśli uważacie teksty poetyckie za nieżyciowe i hermetyczne, zajrzyjcie do Dwunastu stacji Różyckiego. I do Czasu i przesłony Krystyny Dąbrowskiej. 

Komentarze

  1. Jest cos takiego w rosyjskiej poezji ze nawet w tlumaczeniu pamiec namietnosci nie umykaja
    Dobrze ze to docenialas i przypomnilas Nieparyzanko

    Ale pisz czesciej prosze

    wiem slonce lato nadchodzace
    ale sa czytelnicy wokol

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiem, wiem. To przyjemność tu pisać. Miło też myśleć, że na te słowa ktoś czeka :*

      Usuń
  2. Noo... nawet mnie się bardzo podoba, chociaż poezji raczej unikam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To nie czytaj, Krzychu, Tkaczyszyna-Dyckiego :) nabierzesz przekonania, że poezja równa się obsesja i cierpienie :D

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Grzechy dzieciństwa - "Opowieść o Cebulku" Gianni Rodari

RYŚ MIASTA Katarzyny Wasilkowskiej / DROBIAZGI TAKIE JAK TE Clare Keegan

Juliusz, Joanna, Zygmunt, czyli jak mszczą się poeci