ZŁOTOUSTE ZERO W ZENICIE Marii Ekier
Książkowy koniec 2014 i początek 2015 roku przyniósł księgarską refleksję, że triumfalny pochód kobył trwa tak w dorosłej, jak w dziecięcej literaturze. Rządzą opowieści, co się ciągną jak samo życie, nie ujawniając swej sztuczności*. Bez ironii - cudowne i pożyteczne jest to włączenie projektora wyobraźni w dzieciństwie. Ale jeśli potem nic tego cudu nie zakłóci, to będą się powielać mimetyczne formy, których bohaterów lubimy jak własnych przyjaciół, skwapliwie zapominając, że są zrobieni ze słów. To jest jak życie, tylko ładniejsze - usłyszałam od nastoletniej czytelniczki jednego z wielotomowych cykli.
Cudownie wpadać w lekturowy trans, jednak na wytwarzaniu fabuł i płodzeniu bohaterów możliwości słowa się nie wyczerpują. Dorosła literatura może i śmieszyć, i tumanić, i gorszyć, wyrażać
nie-naszość. A skąd wziąć odbiorców takich książek,
którzy w dodatku uczciwie oddzielą literacką hochsztaplerkę od tego, co
rzeczywiście cenią albo będą w stanie powiedzieć: przeczytałem - zrozumiałem - nie trafiło do mnie? Szkoła nie pozwala wybierać, bo dysponuje zestawem arcydzieł (wraz z instrukcją obsługi), a rynek niby wybierać pozwala, ale podsuwa głównie to, co najbardziej lubimy.
Cenię formy literackie, które projektują odbiór nienaiwny. Zwięzłe - to raz (jak mawiał Fandorin), nieprzezroczyste czyli przypominające o języku - to dwa, z jakiegoś powodu doskwierające - to trzy. Nie musi być w pakiecie. Z kilku powodów lubię limeryki i ich potomstwo, przy okazji dzisiejszego wpisu dlatego, że mogą być pomostem między zabawą dzieci i dorosłych**. Jest świetnie sprzedana anegdotka albo obraz. Dalej śmiech w oślej formie nonsensu. Pokazuje się nam język, do tego zawinięty w supeł i kląskający rytmicznie. Fajnie, zwłaszcza, że ten język nasz powszedni straszliwie ubożeje. A jak się wiersz połączy z obrazem, a całość zakoduje wedle mistycznego klucza alfabetu, powstaje niezły książkowy żart. Hokus-Pokus i mamy Złotouste zero w zenicie Marii Ekier.
Lubię format kwadratu. Symetria to piękno głupców, jak pouczyła kiedyś koleżanka z pracy, ale trudno, kwadrat pasuje do ręki, a książka sprawia mi fizyczną przyjemność. Ten kwadrat jest słonecznie żółty, z czarnym grzbietem i czarnym krzywym stworem na okładce. W środku zbiór wierszyków, każdy poddany jednej literze alfabetu. A każdy wiersz ma swego bohatera. Jest więc apatyczny Alojzy z Arktyki, demoniczny domator Drakula, frywolny faun flirciarz i tak dalej. Nie wszystkie wiersze są limerykami, choć rytm i charakterystyczny układ rymowy w większości utrzymują. Każdy wiersz występuje w parze z ilustracją. Słowo i obraz z głowy Marii Ekier, więc mamy estetyczną całość na każdej rozkładówce.
A ilustracje czarno-kolorowe, zabawne, z brzydotą za pan brat, nastrojowe. Zielona noc. Tęczowe jabłko w Edenie. Czapka z żywego kota. Kilka mniej mi pasuje do całości, w tym jedna "stasysowa", sama w sobie fajna. A całość nagrodzona w 2014 roku przez IBBY.
Wiersze są rozmaite. Mamy fikuśne, erudycyjne, zrozumiałe głównie dla dorosłych, z aluzją literacką, frywolnym podtekstem, słowem - z jakąś dwuznacznością. I takie dziecięce, Learowe, których sens młody/młoda złapie, co zresztą sprawdziłam. Sympatycznie, jeśli wiersz nie sprzeda uroków od razu, jeśli pamięć zakoduje rym, rytm i anegdotkę, a aluzja wypłynie... za jakiś czas. Infantylny indyk Innocenty, osiwiały osioł z Olkusza, uszatka z Ulasek przerabiająca węża na pasek czy obraz żab jadących tarpanem - to wywołało u sześcioipółlatka rechocik. I zdziwienie, że można powymyślać do każdej litery alfabetu coś innego.
Dalej było chóralne czytanie i skromne wymyślanie własnych bohaterów na określoną literę. Przy kilku wierszach, w których i formy gramatyczne, i nazwy własne, i aluzja zdominowały zdarzenie, uwaga dziecka ewidentnie uciekła. W finale zyskaliśmy, do słownika trafiło nowe słowo, ale nie powiem które, żeby nie było, że Maria Ekier demoralizuje. U wyżej wspomnianego młodzieńca nastał czas językowych eksperymentów: neologizmów, przekrętów językowych, lekko manierycznej polszczyzny.
Cenię formy literackie, które projektują odbiór nienaiwny. Zwięzłe - to raz (jak mawiał Fandorin), nieprzezroczyste czyli przypominające o języku - to dwa, z jakiegoś powodu doskwierające - to trzy. Nie musi być w pakiecie. Z kilku powodów lubię limeryki i ich potomstwo, przy okazji dzisiejszego wpisu dlatego, że mogą być pomostem między zabawą dzieci i dorosłych**. Jest świetnie sprzedana anegdotka albo obraz. Dalej śmiech w oślej formie nonsensu. Pokazuje się nam język, do tego zawinięty w supeł i kląskający rytmicznie. Fajnie, zwłaszcza, że ten język nasz powszedni straszliwie ubożeje. A jak się wiersz połączy z obrazem, a całość zakoduje wedle mistycznego klucza alfabetu, powstaje niezły książkowy żart. Hokus-Pokus i mamy Złotouste zero w zenicie Marii Ekier.
Lubię format kwadratu. Symetria to piękno głupców, jak pouczyła kiedyś koleżanka z pracy, ale trudno, kwadrat pasuje do ręki, a książka sprawia mi fizyczną przyjemność. Ten kwadrat jest słonecznie żółty, z czarnym grzbietem i czarnym krzywym stworem na okładce. W środku zbiór wierszyków, każdy poddany jednej literze alfabetu. A każdy wiersz ma swego bohatera. Jest więc apatyczny Alojzy z Arktyki, demoniczny domator Drakula, frywolny faun flirciarz i tak dalej. Nie wszystkie wiersze są limerykami, choć rytm i charakterystyczny układ rymowy w większości utrzymują. Każdy wiersz występuje w parze z ilustracją. Słowo i obraz z głowy Marii Ekier, więc mamy estetyczną całość na każdej rozkładówce.
A ilustracje czarno-kolorowe, zabawne, z brzydotą za pan brat, nastrojowe. Zielona noc. Tęczowe jabłko w Edenie. Czapka z żywego kota. Kilka mniej mi pasuje do całości, w tym jedna "stasysowa", sama w sobie fajna. A całość nagrodzona w 2014 roku przez IBBY.
Wiersze są rozmaite. Mamy fikuśne, erudycyjne, zrozumiałe głównie dla dorosłych, z aluzją literacką, frywolnym podtekstem, słowem - z jakąś dwuznacznością. I takie dziecięce, Learowe, których sens młody/młoda złapie, co zresztą sprawdziłam. Sympatycznie, jeśli wiersz nie sprzeda uroków od razu, jeśli pamięć zakoduje rym, rytm i anegdotkę, a aluzja wypłynie... za jakiś czas. Infantylny indyk Innocenty, osiwiały osioł z Olkusza, uszatka z Ulasek przerabiająca węża na pasek czy obraz żab jadących tarpanem - to wywołało u sześcioipółlatka rechocik. I zdziwienie, że można powymyślać do każdej litery alfabetu coś innego.
Dalej było chóralne czytanie i skromne wymyślanie własnych bohaterów na określoną literę. Przy kilku wierszach, w których i formy gramatyczne, i nazwy własne, i aluzja zdominowały zdarzenie, uwaga dziecka ewidentnie uciekła. W finale zyskaliśmy, do słownika trafiło nowe słowo, ale nie powiem które, żeby nie było, że Maria Ekier demoralizuje. U wyżej wspomnianego młodzieńca nastał czas językowych eksperymentów: neologizmów, przekrętów językowych, lekko manierycznej polszczyzny.
* z dorosłych rzeczy - lubię prozę Tomasza Piątka, dywersanta własnych historii, który potrafi rozwalić albo zabełkotać dobrze rozwijającą się opowieść
** o limerykach sporo na tej oto rozczulająco archaicznej stronie, jeśli zaś o papier chodzi, panie Bikont i Szczęsna ze swadą opisały wszystko w książce niezbyt już dziś dostępnej
wydawnictwo: Hokus-Pokus
rok wydania: 2014
autor słowa i obrazu: Maria Ekier
tytuł: Złotouste zero w zenicie
Nigdy nie rozmawiałyśmy o książkach dla dorosłych:) Ciekawe, czy spotkałybyśmy się gdzieś na tym poletku:) Moja ostatnia fascynacja, książka, która mnie mocno poturbowała, za co, o dziwo!, jestem jej wdzięczna, to "Półbrat" Christensena.
OdpowiedzUsuńCiekawe. Chciałabym przeczytać, Półbrata, wiesz? :)
Usuń