Nieco o Kingu - pretensje wielbiciela
Dziś coś dla bardzo dorosłych wielbicieli baśni.
Jestem po lekturze książki Doktor Sen Stephena Kinga, czyli sequela Lśnienia. W Nieparyżu czekaliśmy na powrót Danny'ego Torrance'a, tym bardziej, że od jakiegoś czasu król opowieści mnie zawodzi, a Lśnienie bardzo lubię. Miliony sprzedanych egzemplarzy? Najpoczytniejszy autor literatury popularnej? Nie dla mnie frazesy; jeśli chodzi o Kinga, ze mnie czytelnik wierny, ale srogi. Dzięki kilku opowieściom Amerykanin ma u mnie otwarty kredyt. Jednak od czasu Duma Key (Ręka mistrza), czyli od czterech książek, nic mnie u niego nie zachwyciło.
Machina promocyjna z ujawnieniem ponad rok temu wieści o powstającej książce, z odliczaniem tygodni do premiery, wizytami Autora w amerykańskiej TV, recenzjami przedpremierowymi (Margaret Atwood!) puszczona została w ruch z pełną mocą po to, by podkręcić oskomę czytelników. Taaak, dziś trzeba bić się o uwagę, choć dalibóg, fani Kinga, wziąwszy się za ręce, mogliby opasać kulę ziemską. Jak można o Autorze zapomnieć - w TV serial na podstawie Pod kopułą, nieustanne zapowiedzi nowej adaptacji Carrie? Pół roku temu do księgarń trafił Joyland, książka "w międzyczasie" i "na odwal się", słabiutka, nijaka, która wprawiła mnie w prawdziwą złość (bohaterowie tak bladzi, jakby ich pisał mało utalentowany debiutant naśladujący Kinga, ich dramatom nie wierzymy, strachu tym bardziej nie ma, natomiast to, w czym King celuje: strachosłodyczosmutek - serwowany był expressis verbis w postaci ckliwych tyrad). Po tylu latach i tylu kapitalnych książkach? Tym razem King nie konstruował kolejnej powieściowej kolubryny, tylko mierzył się z własną legendą.
Wróćmy na chwilę do Lśnienia. Poznajemy tam Danny'ego, chłopczyka jaśniejącego niewinnością i dzięki osobliwemu darowi jasnowidzenia wydanego na pastwę mocy szalejących w górskim hotelu Panorama. To w Lśnieniu pojawiła się postać, którą King będzie wielokrotnie przywoływał: tatostwór, ojciec alkoholik i szaleniec, jednocześnie kochany i nienawidzony. To w Lśnieniu King powie: ludzie, nie ma różnicy między furią alkoholika i demonami Panoramy, nie ma czegoś takiego, jak zewnętrzne zło, jak diabeł, którego można wyegzorcyzmować z człowieka i wysadzić w powietrze razem z hotelem. Cudnie w to wierzyć, ludzie, no ale... tak mówią tanie, pocieszycielskie horrory. Od takiego, fabularnie rozwiniętego, stwierdzenia zacznie się Doktor Sen.
Tutaj dygresja: Pamiętacie Małych ludzi w żółtych płaszczach? Opowiadanko, które przekształcono na scenariusz do Serc Atlantydów z Hopkinsem? Adaptacje niemal nieodmiennie odcedzają z Kinga to, co wywołuje wstrząs silniejszy od strachu wywołanego przez upiory: gorycz wiedzy o ludziach. Siłą opowiadania było pokazanie przyjaźni samotnego chłopca z ekscentrycznym dorosłym, który istotnie, miał moc, ale przede wszystkim był życzliwy. Pokazywał dziecku, jak bronić się przed rozpaczą (na przykład poprzez literaturę). Dziecięcy bohater przylgnął do niego, gdyż miał okropną matkę. A gdy mówię: okropną, mam na myśli postać wywołującą obrzydzenie, współczucie i złość, którą King narysował drobnymi pociągnięciami pióra, pod którymi kartka krwawi. Po fabularnej kulminacji (polecam przeczytać) połączeni strachem i samotnością, matka i syn pogodzili się. Reżyser filmu pozostawia nas pocieszonych: cudowny przyjaciel odszedł, ale oni zaczęli życie na nowo. Pisarz snuje bajkę mroczniejszą: odnaleźli się na krótko. Matka nie przeszła cudownej przemiany, a zaniedbań, gromadzonych latami, nie dało się zdmuchnąć. Chłopiec dorósł i zamienił się w smutnego niedobrego mężczyznę. Co mówi King? Choćby krzywdziciel do piekła trafił, cierpienie skaziło niewinność. Za tę horrorową trzeźwość cenię Kinga, to właśnie ceni w nim recenzująca go Atwood.
Danny dorósł. I choć Panorama uległa zniszczeniu, jej cień pozostał i
omroczył Danny'ego. I, jak nakazał oszalały tatuś, Danny zażywa swoje lekarstwo, zażywa je nadzwyczaj regularnie. A lekarstwem na Panoramę wewnątrz Danny'ego jest alkohol. Demony żerują na poczuciu winy, zaś jedynym sposobem na odpędzenie ich jest picie: to błędne koło znał Jack Torrance, który po pijanemu złamał synkowi rękę, a później zapijał wieczny wyrzut w oczach żony i strach w oczach syna. I Danny również dowie się, co to znaczy mieć w głowie zepsuty projektor, odtwarzający wciąż tę samą scenę krzywdzenia kogoś.
Powraca u Kinga wątek zdrady, skażenia niewinności. Właśnie o tej zdradzonej niewinności od lat pisze King epicką opowieść w wielu odsłonach. Tym razem jest o tym, że pozory mylą niezwykle boleśnie: pedofile i mordercy nie rzucają się w oczy, a wampiry z całą pewnością nie jaśnieją pięknem, jak szczęśliwa rodzina Cullenów. Zło przemierza camperami drogi Ameryki, zna ją na wylot, żyje w niej, wtopione w codzienność, zło opakowane w przeciwżylakowe pończochy i tiszerty z zabawnymi napisami, uzbrojone w miły uśmiech i gotówkę. Nie ustrzeże przed nim ani obywatelska czujność, ani ustawy rządowe*, bo zło to Prawdziwy Węzeł, zgromadzenie istot scalonych głodem, i parą (a para, jak wiedzą steampunkowcy, to moc :) ) Dziewczynki, jeśli uwierzyłyście w przyzwoite wampiry, poczytajcie Antyzmierzch Kinga. Zła się nie zresocjalizuje, bo z obiadem się nie pertraktuje, ćwoki. Drogi Dannyego, Prawdziwego Węzła i niejakiej Abry Stone, niezwykle jasnej dziewczynki, przetną się.
Są powieści Kinga, do których wracam. Carrie, Lśnienie, To, Ręka mistrza, Talizman/Czarny dom, Misery, Dolores Clairborne i nade wszystko Historia Lisey. Opowiadania. Historie, które nie zużyły się po pierwszym czytaniu, bo oprócz nadzwyczajnej historii, jest w nich to, o czym powiedziałam wyżej, niesłychane połączenie strachu, smutku i słodyczy, osobliwa, niepodrabialna mieszanka.
A tutaj? Ponad sześćset stron pokarmu, po którym nadal jestem głodna - może jak czarni bohaterowie powieści, wciągałam parę, tylko mniej sycącą? Główny bohater zaledwie poprawny. Zło, które nie wywołuje dygotu, dobro bez fajerwerków. Sceny, które powinny ściskać gardło, nie robią tego. Nie w tym rzecz, że King przesuwa punkty ciężkości i nie pisze już horroru, że chce straszyć - tylko inaczej. Z życzliwością podeszłam do apologii AA, owego mozołu pokonywania demonów trudniejszych do zdmuchnięcia od członków Prawdziwego Węzła. Niby wszystko słusznie i celowo, niby bitwa wewnętrzna, z własną słabością spleciona z bojem apokaliptycznym z nieludźmi w ludzkich ciałach, niby zgadzam się z tym, co pisze, ale... horror jest po to, żeby w wielkim stężeniu doświadczyć strachu i zachwytu, a moim czytelniczym doświadczeniem było głównie gorączkowe oczekiwanie, żeby słowa zaczęły na mnie oddziaływać. King zaryzykował: odmalował świat istot Prawdziwego Węzła w taki sposób, byśmy odczuli do nich sympatię. A jednocześnie chciał postawić nas wobec niewyobrażalnego zła, to jest morderstwa popełnionego na dziecku. Niestety, wstrząs nie nadszedł, słowa zawiodły.
Aluzje, które urzekły Atwood (imiona "mówiące"), wedle mnie mizerne; nie na tym polega siła Kinga, że buduje intertekstualne tropy, a na tym, że jest kronikarzem Ameryki, archiwistą niemal. Nie jest intelektualistą, bądźmy szczerzy a zbieraczem. "Ameryka to ja", tak może powiedzieć po kilkudziesięciu latach obecności na księgarskich półkach. Ameryka odbiła się w powieściach Kinga, King wrósł w Amerykę, znacie drogę do Derry, kochani? Jednak nie widzę miejsc z najnowszej powieści, ani bohaterów, a plastyczność była dotąd siłą Kinga. Przyłapywałam się na tym, że przelatuję przez akapity i nie potrafię wyciągnąć esencji, zwyczajnie - streścić ich. Kilka momentów akcji żenująco słabych - najwidoczniej Prawdziwy Węzeł jednak składał się z idiotów, którzy ulegali pierwszej lecącej ku nim kuli, podczas gdy ich grad nie robił szkody Bohaterom.
Ech...
* upływ czasu między akcją Lśnienia i Doktora Sna King odmierzał kolejnymi prezydentami; znajdziecie u niego zwięzłą ocenę ich poczynań, nawiązania do czujności służb specjalnych po 11 września... ale staruszkowie z camperów to osobiste pytanie Kinga: unde malum? skąd zło?
autor: Stephen King
tytuł: Doktor sen
przekład: Tomasz Wilusz
wydawnictwo: Prószyński i s-ka
rok wydania: 2013
autor: Stephen King
tytuł: Doktor sen
przekład: Tomasz Wilusz
wydawnictwo: Prószyński i s-ka
rok wydania: 2013
Oj, czytywałam Kinga dawno, w liceum, ale "Lśnienie" okazało się absolutnie nie na moje nerwy i zbyt bujną wyobraźnię ;)
OdpowiedzUsuńMoja wyobraźnia szturchała mnie palcem przy co drugiej stronie! Stukot maszyny do pisania, który tak ucieszył Wendy, bo myślała, że mąż pracuje, a na kartkach tysiące razy wypisane było to samo zdanie: "Nudzą Jacka takie sprawy, ciągła praca, brak zabawy"... mistrzostwo świata :)
Usuń