"Mogłam zrobić więcej" - "Wszystkie moje mamy Renaty Piątkowskiej

     Renata Piątkowska płodną pisarką jest. W roku ukazuje się kilka jej książek, ku rozochoceniu przedszkolaków i wczesnoszkolniaków. Pisze lepiej i gorzej, nieco produkcyjnie. Fanów ma wielu. Pewien bliski memu sercu niemal-sześciolatek do nich nie należy. A gust jest tym, co bezmiernie u czytelników szanuję, on w czasach nieksiążkowych potwierdza mi, że słowa jeszcze żyją. Gorący uzasadniony sprzeciw jest lepszy od wdrukowanego przez specjalistów (tych od marketingu i tych znienawidzonych przez Susan Sontag) letniego entuzjazmu. 
     Ten prawie-sześciolatek na dzisiejszą książkę Piątkowskiej jest jeszcze za mały, jednak kiedy będzie gotów (osiem, dziewięć lat), zamierzam go nią poczęstować. Należąca do serii "wojny dorosłych - historie dzieci" opowieść Wszystkie moje mamy zadziwiła mnie. Cieszę się z każdej nagrodowej nominacji, jaka się jej przydarzyła (obecnie empikowa nominacja do "przecinka i kropki"). Kibicuję książce z kilku przyczyn, o których szczegółowiej za chwilę.  
     Pierwszy powód jest taki, że do opowieści dla dzieci trafiła ta łagodna staruszka, która w czasie wojny była zwinną nieustraszoną dziewczyną. 


O siostrze Jolancie, wojennej mamie, czyli Irenie Sendlerowej, opowiada Szymon Bauman, staruszek przesiadujący w parku. Okazuje się być jednym z "jej dzieci". Skondensowana na mniej więcej trzydziestu stronach opowieść zaczyna się od chłopięcej zabawy w wojnę:
Dawid czasem lubił udawać rannego. Obwiązywał sobie wtedy kolano chusteczką i kuśtykając przez podwórko, jęczał:
- Ojej, dostałem w nogę. Strasznie boli. Należy mi się medal.
Medale robiliśmy z guzików owiniętych w złotka po chanukowych pieniążkach z czekolady. Ponieważ obaj byliśmy dzielnymi generałami, to przy każdej okazji Dawid wręczał mi jeden medal, a ja drugi, taki sam, dawałem jemu. W domu ciągle słyszeliśmy, że nadciąga wojna, więc postanowiliśmy, że z najwyższego drzewa na naszym podwórku będziemy obserwować, czy ta wojna już nadchodzi.
     A kiedy nadeszła, przyniosła opaski z gwiazdą na ramię, naloty bombowe, w końcu - getto, głód i śmierć. Rodzina wciąż topniała, a w końcu matka podjęła decyzję o oddaniu chłopca rodzinie spoza getta. Tutaj w opowieści pojawia się szaleńczo odważna siostra Jolanta ubrana w wiele warstw odzieży i szofer Antoni z mądrą suczką Szepsi, która szczekaniem maskuje szlochy dzieci przemycanych na pace ciężarówki. Dalej jest prawdziwy łańcuch dzielnych ludzi - w tym kolejnych mam. Dzielnych, bo za pomoc Żydom groziła w Polsce śmierć. W opowieści nie ma emocjonalnej przesady, ale groza sytuacji streszcza się w tej zależności: żeby ocalić Szymka, matka musiała go oddać, a on, żeby ocaleć, musiał o niej zapomnieć.
     Kto ratuje jedno życie, ratuje cały świat, napisano na medalu wręczanym Sprawiedliwym przez instytut Jad Waszem. Jeśli uratuje się jedno dziecko, jak na nim poprzestać? Sendlerowa dwa i pół tysiąca razy zrobiła tę, jak twierdziła, normalną rzecz: udała się do getta po żydowskie dziecko. Na oczach żydowskich policjantów, Polaków i pod nosem Niemców, najpierw na własną rękę, później współpracując z Żegotą wyprowadzała małych Żydów na aryjską stronę. Siostra Jolanta w końcu złapana została przez gestapo. Torturowana, skazana na śmierć, nie wyznała niczego. Ocalała dlatego, że Niemców udało się przekupić. Zapytacie, jak to możliwe, że po wojnie rodzinom udało się odszukać swoje dzieci? - pyta narrator. Tutaj pojawiają się tajemnicze słoiki z gęsto zapisanymi paskami bibuły. 
     Jak wiele niesłychanych wojennych opowieści, ta również nie ma w sobie nic z fantastyki. Nadzwyczajny za to w naszej powojennej historii jest fakt, iż wielu Polaków bało się przyznać, że pomagało Żydom. Postać Ireny Sendler w 1999 roku przypomniała światu grupka amerykańskich uczennic, które wystawiły sztukę Życie w słoiku. Sendlerowa zmarła w wieku 98 lat, uhonorowana przez dwóch prezydentów wolnej Polski, dwukrotnie nominowana do Pokojowej Nagrody Nobla. 
     Sam temat nie wystarczy, żeby opowieść uznać za dobrą. Przyczyna mojej radości tkwi w fakcie, że mniej lubiana Autorka pokazała pisarską klasę. Opowieść jest krótka, zwarta i mocna. Prosty dobitny język, minimum literackości i narracja imitująca świadectwo ocalonego. Zmieściły się tu strzępy kultury, wymiatanej później pilnie przez wyuczone zdrowaśki: marzenie o stworzeniu golema, wspomnienia tradycyjnych żydowskich potraw. Piątkowska dobrze operuje uśmiechem, wzruszeniem i strachem. Wie, kiedy podbić emocje, a kiedy pozwolić sobie na rozlewność. Drobne rozdzierające obrazy, rozsiane w tekście, zapadną w pamięć: matka, która podczas posiłków nigdy nie jest głodna, a można policzyć jej wszystkie kości. Albo czarny warkocz Chany - wraz innymi włosami zamieciony na stos lipową miotłą. A wszystko wydarza się na tak małej przestrzeni - kilkadziesiąt stron.  

 
     Słowo o ilustracjach. Szymanowicza kojarzę z lekkością i swobodą, lubię jego "Pchłę Szachrajkę". Tutaj styl ilustratora nie przysłużył się opowieści. Obrazy przenośne wyszły Szymanowiczowi słabo, niektóre ilustracje są zbyt lekkie w stosunku do treści. Podobają mi się jedynie obrazy ukazujące cień myjącej się chudej mamy za zasłoną i Sendlerową rozchylającą płaszcz gestem przemytnika. 
     Polecam opowieść. I polecam kibicować aktywnie, bo "Przecinek i kropka" zależy od głosów czytelników. 

Za egzemplarz bardzo dziękuję Wydawcy!

autor: Renata Piątkowska
tytuł: Wszystkie mojej mamy
ilustrator: Maciej Szymanowicz
seria: Wojny dorosłych - historie dzieci
wydawnictwo: Literatura
rok wydania: 2013

Komentarze

  1. Ze wszystkim się zgadzam:) Mnie zadziwia niezmiennie, skąd Piątkowska taką siebie wydobyła? Czy to naprawdę możliwe, że to wciąż ta sama Piątkowska?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Do licha, takiej Piątkowskiej sobie życzę! Pozdrawiam ciepło!

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Grzechy dzieciństwa - "Opowieść o Cebulku" Gianni Rodari

Juliusz, Joanna, Zygmunt, czyli jak mszczą się poeci

Dziesięć książek na Dzień Dziecka